Konta osobiste

czwartek, 25 lutego 2016

Biurokracja chaotyczna, czyli umówiona wizyta w urzędzie.

Biurokracja, biurokracja i jeszcze raz biurokracja! Czasem mam wrażenie, że w Polsce występuje tylko to. Ano, jeszcze stojący na jej straży skrzętni biurokraci pogrążeni w artystycznym nieładzie. Co w chaosie jest z artyzmu, niech każdy sam sobie odpowie. Osobiście w tym akurat dostrzegam bałagan i to w dodatku przeogromny... ale pewnie nie tylko ja. 

Jakiś czas temu sytuacja życiowa zmusiła mnie do rejestracji w PUP (dla niezorientowanych Powiatowy Urząd Pracy). Nigdy wcześniej tego nie robiłam, nie miałam potrzeby. Teraz jednak moją potrzebą okazało się zaświadczenie do MOPSu oraz chęć posiadania ubezpieczenia zdrowotnego. Grypa mi nie straszna, ale nigdy nie wiadomo, kiedy człowiek np. wyląduje w szpitalu. Stąd też decyzja o rejestracji... która zresztą doszła do skutku dopiero przy drugim podejściu nie z mojej winy. 

Po prawie pięciu godzinach oczekiwania w poczekalni wreszcie wezwano mój numerek. Naprawdę cieszę się niezmiernie, że całkiem przypadkiem spotkałam tam moją koleżankę ze szkolnych lat i większość czekania spędziłam w jej towarzystwie na przyjemnej rozmowie. Inaczej pewnie nawet smartfon by mi nie pomógł ;) Jednak proces rejestracji pominę. Ważniejszy jest fakt, że datę podpisu wyznaczono mi na 26.02 (piątek) na 7:30. No, tak... strasznie wcześniej, biorąc pod uwagę konieczność wyjechania z domu półtorej godziny wcześniej (nie wspominając o pobudce). 

W poniedziałek otrzymałam telefon od przyjemnej pani (której nazwisko oficjalnie poznałam dopiero dzisiaj) z informacją o przełożeniu spotkania na czwartek z powodu jej nieobecności w piątek. Dobrze, że z grzeczności chociaż spytała czy odpowiada mi ten dzień. Następnie prosiła o kontakt w czwartek celem wskazania godziny - a raczej jej potwierdzenia. Zatem dziś z samego rana dzwonię, na wskazany numer, a telefon odbiera inna uprzejma kobieta. Super, same grzeczne i miłe i same nierozgarnięte. Po krótkiej wymianie zdań i wyjaśnieniu, po co właściwie dzwonię, dowiedziałam się, że najprawdopodobniej wcale nie zostałam zarejestrowana, gdyż nie widnieję w bazie danych. ZONK. 

Cóż, prośba ze strony uprzejmej pani o mój kolejny telefon za 10 minut. Chciała mieć czas na ustalenie kim jestem - wg ich bazy oczywiście. Po upływie wskazanego czasu dzwonię, a tam przepiękna poczta głosowa... a jakbym nie zadzwoniła i o jakiej porze, tak poczta głosowa włączała się namiętnie prosząc o zostawienie wiadomości. Szlag! 

W końcu ktoś odebrał, cud! 
Ponownie przeprowadzam krótką rozmowę, po czym na upartego - sama od siebie oczywiście - stwierdzam, że przyjadę osobiście i zaznaczę nieumówioną wizytę. Bowiem jak usłyszałam, jestem umówiona dopiero na piątek. No, wspaniale... tylko z kim, skoro w piątek nie ma mojego doradcy? 
Zatem szykuję się i jadę (niestety komunikacją miejską), a zaledwie dwie godziny później jestem na miejscu. I w dodatku nie czekam 5h na wejście do doradcy ;) 

Powiem Wam, moi drodzy, że raczej wcześniej nie spotkałam się z takim rozgardiaszem. Nie w urzędzie, bo w firmach telekomunikacyjnych i owszem. Nawet z większym ;) Zastanawiam się tylko czy wszyscy otrzymują tak dziwaczne reakcje ze strony doradcy na odpowiedzi. 
Pytanie "Czy chce Pani pracować za granicą?"  
Odpowiedź "Nie" i ten wyraz zdumienia w oczach kobiety, iż zdołałam odmówić. Mało tego uargumentowałam decyzję w taki sposób, że po przeanalizowaniu moich słów, urzędniczka zwyczajnie musiała mnie poprzeć... Ale podobnych pytań padło więcej. 

Pomijając jednak kwestię wywiadu, pozostaje sprawa oferty. 
Osoba niedyspozycyjna bez własnego środka transportu otrzymuje ofertę na trzy zmiany poza miejscem zamieszkania - bomba i szał ciał w jednym. Dobrze że chociaż w zawodzie.  
Przyznam się szczerze, jestem zmęczona wyczynami dzisiejszych urzędników. 

piątek, 19 lutego 2016

Łóżeczko maluszka gotowe i...

...wciąż puste. Oj, tak. 
Od dłuższego czasu myślę o samodzielnym spaniu mojej pociechy. Właściwie już w ciąży uparcie i nieco wręcz naiwnie wierzyłam, że będzie spała w swoim łóżeczku. Przy okazji zostawiając nam, rodzicom, nieco przestrzeni osobistej, prywatnej, przeznaczonej tylko dla nas dwoje. W woli jasności nie myślę teraz o sprawach związanych z seksem ;) Chodzi po prostu o łóżko. Możliwość spokojnego przespania się w nim, odpoczynku po męczącym wręcz dniu. 

Nadal mam mieszane uczucia, kiedy myślę o spaniu z córką w łóżku. Nie chcę jej uzależniać od nas, od siebie, a odnoszę wrażenie, jakby to się już stało. Oprócz kilku (-dziesięciu nocy), które przespała sama we własnym łóżeczku, noce spędza z nami, a powody i argumenty ku temu mnożą się jak mrówki w mrowisku. Bo chora, bo budzi się z płaczem i krzykiem, bo mąż chciałby wyspać się do pracy oraz odpocząć po całym jej dniu. Wyskakują niczym karty z rękawa, a każdy niby dobry... 

Tymczasem łóżeczko stoi wystrojone i puste. Pościel przeniesiona, żeby mogła korzystać z własnej w nocy... ale wciąż ze mną. Nie raz w nocy czuję, jak szuka mnie rączką, sprawdzając czy jestem. Czasem się przebudzi, zerkając na mnie, a następnie wraca do spania. Zaś rano na powitanie przytuli się, da buziaczka, a z jej drobnych usteczek padają wspaniałe słowo "Kocham Cię". I serce topnieje, natomiast wszystkie "ale" oraz "przeciw" zdają się w ogóle nie istnieć. Nigdy. Mimo to nadal są. 

W głębi serca pragnę, żeby była samodzielna, niezależna. Chcę dla niej najlepiej, bojąc się ją uzależnić od własnej obecności. I nie wiem czy robię dobrze, pozwalając spać ze mną. Mam tylko nadzieję, że tak... Że dzięki temu właśnie będzie silniejsza w przyszłości. Bo w ten sposób daję jej znać, że jest najważniejsza i ma we mnie oparcie zawsze bez względu na miejsce czy sytuację. 

A łóżeczko?
Cóż, to tylko przedmiot. Prędzej czy później moja maleńka będzie spała samodzielnie, a wtedy pewnie zatęsknię do wspólnych nocy oraz pobudek. Jednak wiem, że stanie się tak, kiedy będzie na to gotowa. W końcu każde dziecko rozwija się inaczej, w innym tempie, dlatego nie będę poganiać ani pośpieszać. Byleby tylko jej wyszło to na dobre.